Dziś złamię dwie swoje zasady, ale wymyślałem je na szybko, więc jestem trochę usprawiedliwiony. Poza tym to są moje zasady i zrobię z nimi co będę chciał. Po pierwsze – chciałem następną recenzję wrzucić za jakiś miesiąc, żeby dać sobie czas na przepisy. Po drugie – miałem nie recenzować nowości. Ale to życie pisze scenariusze. Do złamania tych zasad zmusił mnie
Whiplash
Wiesz, co trzeba zrobić, żeby wystąpić w Carnegie Hall? Trzeba dużo ćwiczyć!!
Mimo, że ten cytat wyjąłem z Bękartów Wojny, to pasuje tu jak ulał.
Poświęćcie minutę i zobaczcie ten filmik. Nie trzeba do końca, wystarczy minuta.
Życzę temu Panu jak najlepiej i trzymam za niego kciuki (sam gram na gitarze i wiem kiedy ktoś wymiata), ale przypuszczam, że nie zagra on w Carnegie Hall. Nie pozostanie w świadomości innych pokoleń jako najlepszy gitarzysta świata. I choć z całego serca chcę wierzyć, że tacy ludzie, jak ten chłopak z filmiku odniosą ogromny sukces, to chyba nie mogę. Talent i chęci to nie wszystko. Wiedzą to Ci, którzy posiadają jedno i drugie, a nadal są anonimowi.
Serce i dusza. Ambicja. I ciężka praca. Ogrom ciężkiej pracy.
Wszystko to i ciut więcej zobaczycie w Whiplash. Film opowiada historię trzech bohaterów – młodego perkusisty, Andrew Neimann’a, który postanawia zostać najlepszym perkusistą na świecie oraz Terrenca Fletchera – charyzmatycznego i kontrowersyjnego nauczyciela, który okazuje się (stety, bądź niestety) być przepustką Andrew do osiągnięcia upragnionego celu. Trzecim bohaterem tego filmu jest muzyka.
Jezusie i Mario, cóż to za muzyka.
Recenzja od tego momentu nie będzie obiektywna, ale po obiektywizm zapraszam na filmweb.pl. Tam obiektywizmu jest od zatrzęsienia.

Ja (gitara) i mój Brat (gary) na improwizowanym graniu w plenerze. Sąsiedzi coś marudzili, ale nie słyszałem o co chodziło, bo za głośno grałem.
Whiplash jest pochwałą dla muzyki, dla kunsztu, dla pracy, dla artystów, dla perkusji. Zrozumieją to przede wszystkim ludzie tacy jak ja – ludzie, którzy wiedzą, że za 120 sekundowym utworem stoją niekończące się godziny prób. Żmudna rzeźba w materii, która monotonią odsiewa zapaleńców od hobbystów. Ogromna, ciężka praca – ta nad utworem i ta najcięższa – nad samym sobą. Jeśli ktokolwiek myślał kiedyś o tym, jak to łatwo jest być muzykiem – powinien zobaczyć ten film.
Oj wiem, wiem – Andrew jest strasznie przejaskrawionym idealistą, Fletcher jest kontrowersyjny do granic rozsądku, a często nawet poza te granice. Ale czy to jest ze szkodą dla tematu? Skądże, wręcz przeciwnie. Film przez to staje się niezapomniany, wyrazisty. Role, sceny i dialogi dzięki tym skrajnościom, na długo pozostają w pamięci, a każda decyzja bohaterów dotyczy nas osobiście. Obchodzi nas Andrew i Fletcher, ich współpraca, zależności. Czy o każdym filmie tak można powiedzieć?
Dla ludzi, którzy poświęcili się muzyce i uczynili ją swoim sposobem na życie, ten film jest obowiązkowy. Ja, przez siedemnaście lat śpiewania, spotkałem każdą osobę pokazaną w tym filmie. Smaczki wrzucone do fabuły, szczególnie te dotyczące nut, ćwiczeń, prób… Wszystko w tym filmie jest dla mnie niesamowicie znajome, bliskie ciału. Gdzieś, w trakcie filmu, świadomy muzycznie widz, zerwie kontakt z otaczającym go światem, a uwagę będzie dzielił między mistrzowsko poprowadzoną historię a śmiech przez łzy, kiedy zajęty będzie konfrontowaniem zobaczonych scen ze swoim doświadczeniem. Byłem na takich próbach, poznałem podobnych dyrygentów, siedziałem obok takich samych uczniów, muzyków. Słyszałem podobne teksty, widziałem podobne reakcje, doznawałem skrajnych emocji. Każdy z nas gra w tym filmie jakąś rolę.
Moje uczucia, które wzbudza Whiplash są ciężkie do opisania. Film zadaje mnóstwo pytań – pyta o sens całej tej pracy. Pyta o to, ile jesteśmy w stanie poświęcić w imię muzyki, czy bylibyśmy gotowi na wszystko. I, po ostatniej scenie, zostawia nas z tymi pytaniami. Mistrzowska ostatnia scena, która muzycznie wybucha w sercu i w głowie jest ukoronowaniem całego obrazu. Film otula nas fabułą i trzyma w uścisku muzyki tak długo, jak długo trwa. Całe 102 minuty. To sprawia, że zadajemy sobie te same pytania przez całe napisy końcowe. Po co? Warto? Dlaczego? Pytamy się o to przez cały wieczór. Przez kolejne dni. Ja zadawałem sobie te pytania nieskończoną ilość razy. Postanowiłem więc, że obejrzę ten film raz jeszcze, by pomóc sobie z odpowiedziami. Dziś jestem już po trzecim seansie i już co nieco wiem o sobie. Przybliżę może kontekst.
Jest rok 2011, wreszcie udało mi się wyrwać z dość kiepskiej pracy w kinie do trochę lepszej – zostałem kasjerem w Decathlonie. Dla kogoś takiego, jak ja w tamtym czasie, dwukrotnie większa pensja, to było coś. Cieszyłem się z tej pracy, mimo jej monotonii. Kasy to kasy – kto pracował w ten sposób, to zrozumie. W tym czasie śpiewałem w zespole wokalnym Sine Nomine. To długa historia, nie na ten moment. Ważne jest, że nad formą i repertuarem pracowaliśmy w prawie niezmienionym składzie od blisko 10 lat. Dekada nieprzerwanej pracy nad głosem na godzinach prób, warsztatów, konkursów, koncertów. Względnie zadowoleni z jakości naszej pracy zgłosiliśmy się na dość prestiżowy konkurs. I tu zaczęły się schody – wyjazd, konkurs, cały festiwal to 4 dni. 4 dni urlopu, jeśli się takim dysponuje. Ja nie dysponowałem, bo to była moja pierwsza praca na umowę o pracę. Poza tym, było za późno, żeby zgłosić urlop do kadrowej. Urlop na żądanie? Ok. Można wziąć dwa razy w roku, ale z 4 dni festiwalu w grafiku miałem 4 dni pracy. UŻ nie wchodziło więc w grę. Z resztą, wykorzystałem jedno wcześniej przy dość męczącym bólu ósemki, którą musiałem chirurgicznie usunąć. Do ostatniego momentu przed wyjazdem chodziłem, jak żebrak prosząc moich współpracowników o zamianę. Boże, byłem gotowy wziąć dwie zmiany w zamian za oddanie jednej mojej. Nie wyszło. Nie było nikogo, kto mógłby mnie zastąpić.
Więc zrezygnowałem z pracy. Ot tak.
Jeśli czyta to moja dyrygentka, to jest to pewnie dla niej nowość. Nigdy też nie chwaliłem się tym przed nikim. Nie uważałem tego za poświęcenie. Nie było dla mnie możliwości, że zostawiam zespół bez mojej pomocy tylko z powodu jakiejś tam pracy. To byłoby niedorzeczne. Nie przyjmowałem do wiadomości faktu, że nie będzie mnie z dziewczynami tam, na tej scenie. Zawieść dyrygentkę? Zespół? Nigdy. Rezygnacja z pracy była niewielką i konieczną ceną za podążanie za sercem. Za możliwość zaśpiewania przed TAKIM jury, za robienie czegoś, co kocham. Zrezygnowałbym z pracy sto razy, jeśli bym musiał. Czy było warto? Tak, po stokroć – tak. Do dziś nie mieści mi się w głowie, że mógłbym postąpić inaczej. W ogóle, przez 17 lat śpiewania opuściłem tylko 2 koncerty, z czego jeden z powodu choroby wykluczającej jakiekolwiek śpiewanie. Z tej pozycji rozumiem głównego bohatera, aż za bardzo. Zrozumie go każda osoba, która bardzo serio i z poświęceniem oddaje się swojej pasji. Czy istnieje granica, której nie przekroczyłbym dla zespołu? Czy jest rzecz, której nie zrobiłbym dla pasji? Na takie pytania odpowiada się wyjątkowo trudno, bo człowiek lubi się oszukiwać. Gdyby ludziom płacono za każdy raz, kiedy się oszukują, to każdy z nas spałby na pieniądzach. Film wymusza na odbiorcy taką chwilę refleksji. Zadaje te pytania, rzuca je w przestrzeń i zostawia nas samych, żebyśmy w potężnej euforii, odnaleźli odpowiedzi. W tym momencie film stał się dla mnie najlepszym, jaki widziałem w życiu.
Pod kątem technicznym mógłbym doszukać się pewnych niedociągnięć. Mógłbym czepić się tego, że aktor grający młodego perkusistę to aktor, a nie perkusista. Chociaż Miles Teller (lat 27) gra od 15 roku życia na perkusji, to nie jest genialnym wirtuozem. Dla zwykłego widza może nie być różnicy, ale dla osób znających się choć trochę na muzyce będzie to widoczne. Ale nie – nie będę się tego czepiał. Coś za coś. W zamian za trochę markowane sceny gry na perkusji dostajemy świetne aktorstwo w wykonaniu Milesa, który w tym filmie dał prawdziwy popis. Widz wierzy mu na słowo, a to dla mnie sankcjonuje wybranie do tej roli aktora, a nie muzyka. J.K Simmons z kolei, to tak charakterystyczny aktor, że przedstawiać go nie trzeba. Można nie kojarzyć jego imienia i nazwiska, ale kiedy pojawi się na ekranie, to każdy go rozpozna. Świetnie, że gra Fletchera, bo Simmons posiada aparycję jazzmana, a jego aktorstwo jest nieprzeciętne.
Fabuła, choć dość oczywista, wolna jest od grzechów „filmów z pasją w tle”. Tych o gotowaniu, wyszywaniu, tańczeniu i śpiewaniu, klaskaniu i drapaniu. Nie ma tu standardowego buntownika, który na drodze głębokiej, osobistej przemiany i poklepywania po plecach przez trenerów staje przed trudnym życiowym wyborem, żeby w ostatniej scenie dać się ponieść pasji. Jest za to dość gorzki, ale bardzo, bardzo prawdziwy obraz warsztatu i ambicji. Poświęcenia i oddania. Akcja zaczyna się od początku i, z chwilowymi postojami, w szybkim tempie prowadzi do finału. Film powoduje u nas dreszcze, a wachlarz emocji, jaki serwuje nam reżyser, jest niemal namacalnie naszym udziałem. To wspaniałe kino, niczym magiczna klamra, spina rewelacyjna klasyka muzyki jazzowej. Przyznam, że zawsze stroniłem od Big-bandowych klasyków, nie mogłem odnaleźć w tym sensu, ale głównie z tego powodu, że nie znam nikogo, kto mógłby być mi w tym temacie guru. Nie mam znajomych jazzmanów, którzy poleciliby mi – Masz, posłuchaj teraz tego, a potem tego. A potem tego. A moje osobiste poszukiwania zwykle tylko mnie zniechęcały.
Tu jest inaczej. Muzyka jest głównym bohaterem filmu, tematem przewodnim, a film i jego kolejne sceny obudowane są wokół niej. Czekamy na muzykę w tym filmie i zawsze jest to miłe spotkanie. Reżyser podaje nam tak naprawdę 3 utwory, tylko albo aż, ale to też czyni film wiarygodnym. Kiedy po raz kolejny słyszymy Whiplash, ale zagrane lepiej, sprawniej, czujemy, że bohater nie tracił czasu na próbach. To tylko potwierdza, jak ten film jest przemyślany od początku do końca.
Whiplash jest nominowany do Oscara w kategorii Najlepszy Film. Ten fakt w ogóle mnie nie dziwi. Czy wygra? Sercem jestem za nim, ale rozumem za Birdmanem. Gdyby Whiplash powstał rok wcześniej, to mógłby wygrać. W tym roku ma pecha, bo Birdman to zbyt mocny przeciwnik – kto oglądał, ten wie. Ale chyba nie to jest ważne. Nie nagroda, a nominacja się tu liczy. W gronie pretendentów do Oscara w końcu znalazł się film, którego głównym bohaterem jest muzyka. Muzyka pełna serca i duszy.
Zostawiam was z utworem prosto z filmu. Zachwyćcie się i Wy.
PS. Konkursu oczywiście nie wygraliśmy. Gdybym wiedział o tym zanim zrezygnowałem z pracy, to i tak postąpiłbym tak samo. Za. Każdym. Razem.